Milion milionów razy słyszałam, że
aby firma dobrze prosperowała ważny jest PR, reklama i marketing.
Inaczej twoja firma nie istnieje. Kompletnie się z tym nie zgadzam.
Nie dlatego, że są to błędne stwierdzenia, ale dlatego, że będąc
małą rodzinną firmą też można dobrze funkcjonować pomimo
dużych marketów tuż za rogiem.
Od pewnego czasu wolne chwile spędzam
we Wrocławiu u siostry. Jak wiadomo Wrocław dla przeciętnego
Polaczka jawi niemal jako metropolia na miarę Nowego Yorku. Nie
brakuje jednak na osiedlach, pomiędzy blokami i domami małych
osiedlowych sklepików . Taki właśnie sklepik odwiedzam zarówno
ja, jak i pozostali mieszkańcy zielonego osiedla na Krzykach. Jest
to typowy rodzinny warzywniak w prawie że prowizorycznej budce z
masą kartonów i skrzynek. Za ladą stoją te same osoby. Z
reguły są to dwie młode dziewczyny, kobieta podchodząca pod 55
lat i młody mężczyzna. Ceny są o około 15 procent droższe niż
w pobliskim „Supersamie”, mimo to wolę kupować tam niż w
„normalnym” sklepie- świeże i nie smakuje plastikiem.
Na te decyzję, jako konsumenta składa
się parę czynników, które w dobie tych wielkich molochów coraz
częściej uważane są za nieistotne. Błąd! Moi drodzy
marketingowcy, PR- owcy i im podobni.
Wchodząc dziś do tego małego
warzywniaka pierwsze co, uderzył mnie zapach warzyw. Nie te
sztuczne, pobudzające ślinianki zapachy z butelki tylko zapach
pomidorów pomieszany z powiewem wiosny zza drzwi. Za ladą siedział
wcześniej wspomniany młody mężczyzna, który wyglądał jakby
połowę swojego życia spędził hodując te warzywa. Był miły,
uprzejmy, a nie opryskliwy i zjadliwy jak większość pan zza kasy,
które tylko burczą i mają nadzieję, że nie będziesz tu za
często przychodziła, a co gorsze zawracała im głowę zwrotami
grzecznościowymi. Wracając do warzywniaka, spytałam o młode
ziemniaki i od razu padła propozycja że przyniesie nowy worek, że
powybiera i inne grzeczności. Wchodząc do tego sklepu, klient czuje
się bardzo indywidualny, nie należy do tej szarej masy jaką
jesteśmy wchodząc do marketów.
Później jak na kobietę przystało,
postałam jeszcze 10 minut rozglądając się po zawartości sklepu.
Mój wzrok przykuły dwie rzeczy: TRUSKAWKI ( na których punkcie mam
bzika) i żółty arbuz. Sprzedawca spytał, czy nie chce spróbować
zanim kupię. I to jest kolejna różnica. W markecie są gotowi Cię
do więzienia wsadzić za spróbowanie kawałka mandarynki ( Bierz w
ciemno), orzeszka czy kuleczki winogrona – PRZECIEŻ WSZYSTKO
SMAKUJE TAK SAMO! A tu sami pytają. Dodatkowo, kiedy spytałam o
truskawki kobieta ( właścicielka), która właśnie weszła do sklepiku stwierdziła,
że to ostatni koszyk i nie mam zbyt dużego wyboru, więc zejdzie z
ceny o 3 zł. I jak tu nie kochać, małych rodzinnych sklepików ?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz