sobota, 2 czerwca 2012

Małe, rodzinne, sprawdzone


Milion milionów razy słyszałam, że aby firma dobrze prosperowała ważny jest PR, reklama i marketing. Inaczej twoja firma nie istnieje. Kompletnie się z tym nie zgadzam. Nie dlatego, że są to błędne stwierdzenia, ale dlatego, że będąc małą rodzinną firmą też można dobrze funkcjonować pomimo dużych marketów tuż za rogiem.
Od pewnego czasu wolne chwile spędzam we Wrocławiu u siostry. Jak wiadomo Wrocław dla przeciętnego Polaczka jawi niemal jako metropolia na miarę Nowego Yorku. Nie brakuje jednak na osiedlach, pomiędzy blokami i domami małych osiedlowych sklepików . Taki właśnie sklepik odwiedzam zarówno ja, jak i pozostali mieszkańcy zielonego osiedla na Krzykach. Jest to typowy rodzinny warzywniak w prawie że prowizorycznej budce z masą kartonów i skrzynek. Za ladą stoją te same osoby. Z reguły są to dwie młode dziewczyny, kobieta podchodząca pod 55 lat i młody mężczyzna. Ceny są o około 15 procent droższe niż w pobliskim „Supersamie”, mimo to wolę kupować tam niż w „normalnym” sklepie- świeże i nie smakuje plastikiem.
Na te decyzję, jako konsumenta składa się parę czynników, które w dobie tych wielkich molochów coraz częściej uważane są za nieistotne. Błąd! Moi drodzy marketingowcy, PR- owcy i im podobni.
Wchodząc dziś do tego małego warzywniaka pierwsze co, uderzył mnie zapach warzyw. Nie te sztuczne, pobudzające ślinianki zapachy z butelki tylko zapach pomidorów pomieszany z powiewem wiosny zza drzwi. Za ladą siedział wcześniej wspomniany młody mężczyzna, który wyglądał jakby połowę swojego życia spędził hodując te warzywa. Był miły, uprzejmy, a nie opryskliwy i zjadliwy jak większość pan zza kasy, które tylko burczą i mają nadzieję, że nie będziesz tu za często przychodziła, a co gorsze zawracała im głowę zwrotami grzecznościowymi. Wracając do warzywniaka, spytałam o młode ziemniaki i od razu padła propozycja że przyniesie nowy worek, że powybiera i inne grzeczności. Wchodząc do tego sklepu, klient czuje się bardzo indywidualny, nie należy do tej szarej masy jaką jesteśmy wchodząc do marketów.
Później jak na kobietę przystało, postałam jeszcze 10 minut rozglądając się po zawartości sklepu. Mój wzrok przykuły dwie rzeczy: TRUSKAWKI ( na których punkcie mam bzika) i żółty arbuz. Sprzedawca spytał, czy nie chce spróbować zanim kupię. I to jest kolejna różnica. W markecie są gotowi Cię do więzienia wsadzić za spróbowanie kawałka mandarynki ( Bierz w ciemno), orzeszka czy kuleczki winogrona – PRZECIEŻ WSZYSTKO SMAKUJE TAK SAMO! A tu sami pytają. Dodatkowo, kiedy spytałam o truskawki kobieta ( właścicielka), która właśnie weszła do sklepiku stwierdziła, że to ostatni koszyk i nie mam zbyt dużego wyboru, więc zejdzie z ceny o 3 zł. I jak tu nie kochać, małych rodzinnych sklepików ?

Brak komentarzy: