czwartek, 1 maja 2014

Śmierć się opłaca (część 1)



Umierają, ale po śmierci i tak mają się świetnie, a raczej ich spadkobiercy. Można by rzec, że artyście to wszystko jedno, ale przy założeniu, że liczy się pamięć i, jak zdążył powiedzieć Horacy, „wybudowanie pomnika trwalszego niż ze spiżu”, to śmierć jest dobrą reklamą dla artysty. Często o wiele większą niż udało mu się osiągnąć za życia. 

- Powiedziano mi, że mogę zostać kim zechcę, postanowiłem więc być legendą – powiedział niegdyś Freddie Mercury. I choć artysta został już legendą za życia, to prawdziwe szaleństwo zaczęło się po śmierci gwiazdora. Wtedy to ostatnia płyta nagrana przez zespół - "Innuendo" skoczyła o kilkanaście miejsc na liście sprzedaży, podobnie oba albumy z największymi hitami „Queen”. W 2009 roku, po śmierci Michaela Jacksona nie było na świecie lepiej sprzedającego się artysty niż król popu. Czyżby dopiero po śmierci artystów ludzie uświadamiali sobie, że tworzyli oni wartościowe dzieła? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Po pierwsze, śmierć artysty sprawia, że wiele się o nim mówi a to zachęca do zapoznania się z jego twórczością, szczególnie jeżeli wcześniej nie miało się takiej okazji, czy nie wykazywało takiej chęci. Po drugie, wraz z odejściem artysty, odbiorca chce zachować po nim pamięć. Ma świadomość, że już nie wybierze się na koncert, ale może chociaż kupić jego muzykę, film i w ten sposób wypełnić wewnętrzną pustkę i zmniejszyć smutek. Po trzecie, po śmierci artysta często jest idealizowany a tym samym jego twórczość. Po czwarte, mogą pojawić się wyrzuty sumienia, że nie doceniało się kogoś za życia albo nie poznało jego twórczości wtedy, kiedy artysta mógł czerpać z tego korzyści.

Będąc na szczycie

Śmierć artysty uruchamia prawdziwą machinę handlu. Sprzedaż płyt, gadżetów, potem koncerty „ku pamięci”, filmy biograficzne, dokumentalne. Tak jest z każdym artystą, szczególnie z tym, którego śmierć nie jest naturalnym procesem, który musi kiedyś nastąpić, ale zdarzeniem tragicznym, niespodziewanym. Trudno powiedzieć, czy żyjąca do dzisiaj Marilyn Monroe byłaby jedną z największych ikon popkultury. Zapewne nie a dobrym przykładem, potwierdzającym tę tezę, jest symbol Francji - Brigitte Bardot. Aktorka, która zdaniem wielu urodą przebijała samą Marilyn, nie może równać się z legendą tej pierwszej. Ot, choćby dlatego, że Marilyn odeszła tragicznie u szczytu kariery, nie dając ludziom szansy, by obserwowali jak jej uroda przemija a dawna sława odchodzi w zapomnienie.

Elvis nie żyje, ale je pizzę

Śmierć wpływa na popularność artysty i liczne firmy starają się to wykorzystywać. Wizerunek Marilyn się sprzedaje i to tak bardzo, że w 2013 Marilyn „wystąpiła” w kampanii reklamowej Chanel No.5. – Wiesz, zadają mi różne pytania, na przykład: Co masz na sobie podczas spania? Górę od piżamy? Spodnie od piżamy? Koszulę nocną? Odpowiadam: Chanel No 5, bo taka jest prawda – mówi zmysłowym głosem gwiazda na tle archiwalnych zdjęć i nagrań użytych w reklamie
.

                                              



Marilyn nie jest jedyną zmarłą gwiazdą, której wizerunek wykorzystano w reklamach. Elvis Presley, który w 2011 w rankingu Forbesa, zajął drugie miejsce w rankingu najbogatszych, choć nieżyjących gwiazd, „wystąpił” w 1998 roku w spocie firmy Pizza Hut.  Nie zaskakuje fakt, że wokół artysty występują same kobiety. Elvis zachwyca i to nawet po śmierci, i nawet wtedy, gdy dziękuje za podaną mu pizzę.
   

                                             

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Równie dobrze widać to na przykładzie plastyków i malarzy, wielu z nich na jakikolwiek sukces mogło liczyć często dopiero na wiele lat po swojej śmierci. Z psychologicznego punktu widzenia to dosyć ciekawy fenomen, jest w nim coś z nekrofilii.