Źródło:
Od
pewnego czasu, dobrze znany wszystkim – często nie z wyboru – film „Pięćdziesiąt twarzy
Greya” zagościł w codzienności ludzi na całym świecie. Mimo że minął już
największy „boom” na tę produkcję, warto
wrócić i przeanalizować nie samą treść filmu, ale reklamową zabawę, jakiej
pozazdrościć mógłby jej każdy inny utwór. Jednak na początek małe wprowadzenie dla tych, których szczęśliwie (lub też nie)
ominęła ta pozycja. Powieść autorstwa E.L. James wydana w roku 2011, w Polsce
miała swoją premierę ponad rok później. Fabuła opiera się historii studentki i
młodego biznesmena, których łączą nietypowe stosunki. Warto zadać sobie pytanie, dlaczego historia
sprzedała się jak świeże bułeczki, a po zapowiedzi jej filmowej adaptacji,
książki zaczęły masowo znikać z półek?
Zapewne wszyscy słyszeli o „tym Greyu” i mimo wcześniejszych zapewnień, które
można sformułować w sposób -„ja wcale tego nie obejrzę”, przynajmniej część z
nich pod wpływem presji otoczenia oraz reklamy, zdecydowała się sięgnąć do tej
historii. Nie powstrzymała ich nawet fala negatywnych opinii o produkcji. Uważam, że ogromną rolę odegrała tutaj
promocja, zarówno pozycji książkowej jak i filmowej, nie można ukryć, że
pojawiający się "co chwilę" zwiastun filmu podczas spotu reklamowego, zaszczepiał
w ludziach ciekawość. Nie mogę nie wspomnieć o Internecie, gdzie przez ostatni
miesiąc Grey zagrzał sobie miejsce. Zarówno na portalach społecznościowych typu
Facebook, jak i na stronie Youtube’a, gdzie miliony ludzi każdego dnia, sięgają
po swoją ulubioną muzykę, trailer filmu, był automatycznie wrzucany w ich
„okienko”. Bez znaczenia, o jakiej porze dnia sprawdzałam informacje – Grey tam
był, czekał i prosił o trochę uwagi, i podejrzewam, że niejedna kobieta (a może
i mężczyzna!) skusiła się, by sprawdzić, co kryje się pod hasłem, które
okrążyło świat i podzieliło ludzi na przeważnie dwie grupy – fanów i hejterów. Nie
zawaham się powiedzieć, że przez ostatni miesiąc reklama „Pięćdziesięciu twarzy
Greya” męczyła mnie z każdej strony. Włączając telewizję, przeglądając
Internet, mijając bilbordy, na których główni bohaterowie bez wątpienia
przyciągali uwagę podróżnych, słuchając kolejnych konkursów w stacjach
radiowych, czy też przeglądając mój ulubiony magazyn, czułam na sobie presję
reklamy. Do
kumulacji doszło w momencie, gdy spotykając się ze znajomą, której nie
widziałam od lat, zobaczyłam w jej rękach plakat reklamowy i usłyszałam pełne ekscytacji
„Muszę pojechać na Greya”. Wtedy powiedziałam „dość”. Miałam wrażenie, że niedługo
otworzę lodówkę i wyskoczy z niej Jamie Dornan, odtwórca roli Christiana Greya.
Cała
ta sytuacja, w mojej opinii, pokazuje siłę reklamy i to, jak bardzo jesteśmy
podatni na jej wpływ. Zachęta przyjaciół to jedno, a stale goszczący w mediach
przekaz – drugie. Spotkałam się z komentarzami, iż sam film na pewno nie jest
wart reklamy, jaką mu zrobiono. Być może i Grey znika na chwile z pola
widzenia, ale zastanawiam się czy w oczekiwaniu na kolejną część, powinniśmy obawiać
się wizerunku głównych bohaterów na opakowaniach od mleka czy kawy, po które, cóż,
sięga przecież każdy człowiek.
źródło: besty.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz